poniedziałek, 31 marca 2014
Nowa płyta.
13 maja ukarze się nowy album Michaela Jacksona...
Mam mieszane uczucia. Jeśli chodzi o ostatnią płytę "Michael" to jest jak dla mnie ok, ale mam jakieś takie wrażenie, że czegoś mi tam brakuje. Że panuje chaos w porównaniu ze starymi płytami. Może się czepiam. Jestem na pewno ciekawa tej płyty, ale raczej bez szaleństw.
A jak Wy? Jesteście ciekawe? Nie możecie się doczekać? Co o tym myślicie?
wtorek, 25 marca 2014
Uciekinierka 3
Siemka. Oto Uciekinierka 3. Chociaż właściwie to uciekinierka 1/4. Nie jestem z tego dumna. Chociaż chciałam, żebyście trochę poznały Irene. Jest to krótkie i takie... nijakie. I nie ma Michaela. Mam nadzieję, że teraz się coś ruszy, bo już naprawdę przeholowałam z tym czasem oczekiwania na nową notkę. Właśnie dlatego też dodaję dzisiaj to-to. Bo dawno już obiecałam, a sama sobie obiecałam, że we wtorek na pewno coś dodam, więc dodaję to co mam. Mam nadzieję, że nie pośniecie.
Miłego czytania :)
______________________________________________________________________________
-
Proszę nam opowiedzieć o pani problemie...
-
To... ja może zacznę od początku. Nazywam się Irene. Mam
dwadzieścia dwa lata, córkę dwulatkę, psa. Trafiłam tutaj przez
problem, którego nie było już prawie trzy lata, jednak wrócił.
Jak wszystko...
-
Tak...? Opowiadaj dalej...
-
Nigdy nie byłam zadowolona z siebie, buntowałam się przeciw
wszystkiemu, rodzicom, nauczycielom, sobie. Nie uczyłam się, do tej
pory nie wiem jak zdałam maturę i jakim cudem dostałam się na
studia. Zaczęłam brać. Twierdziłam, że to dla rozluźnienia.
Taka odskocznia od szarej rzeczywistości.
-
I co się zmieniło?
-
Wpadłam. Właściwie to... zostałam wykorzystana. Później
pojawiła się moja córka. I moje życie... ono zmieniło się o
trzysta sześćdziesiąt stopni...
~*~
Odkąd
skończyłam 5 lat byłam niezależna. Rodzice zabiegani, ona miała
nianię, którą bardziej interesował serial w tv niż ona. W wieku
6 lat umiała czytać i znała większość prostych przepisów z
książki kucharskiej mamy. Umiała je w większym lub mniejszym
stopniu wykonać. Później, gdy była starsza, starała się dobrze
uczyć, żeby rodzice byli dumni, ale oni nie mięli czasu na dumę.
Kiedy by nie przyszła do nich się pochwalić kolejną dobrą oceną
czy wygraną w konkursie, olewali ją. Kazali nie przeszkadzać. Nie
zabierać im cennego czasu z kontrahentami, telefonem i papierami. W
końcu przestało jej zależeć. Znalazła przyjaciół. Starszych,
którzy pokazali jej jak może żyć, dali jej pozorne szczęście i
pozornie im na niej zależało. Zaczęła pić. Popalać papierosy. W
szkole średniej częściej jej nie było niż była. Nie miał kto
jej przypilnować, niania dawno przestała się nią zajmować, a
rodzice dalej byli bardziej zajęci pracą niż własnym dzieckiem.
Powiadomienia ze szkoły nigdy do nich nie docierały. Na telefony
też znalazł się sposób. W końcu dali jej spróbować czegoś
nowego. Mocniejszego niż alkohol. Dającego lepsze efekty. A w
połączeniu... Idealne oderwanie od nieidealnego życia...
W
końcu wszystko wymknęło jej się spod kontroli...
To
było nieuniknione...
Była
na haju. Nick podał jej coś nowego. Mocniejszego. Nie ogarniała co
się wokół niej dzieje. Biegła przed siebie, uciekała i sama nie
wiedziała przed czym. Ale wiedziała, że musi biec. Dać z siebie
wszystko. Urojenia po narkotykach? Możliwe. Ale nie warto ryzykować.
Biegnie. Łapie ją skurcz, ale nie poddaje się, słyszy
przyspieszony oddech za plecami. Sapanie. Może tylko jej wyobraźnia?
Przyspiesza. Popełnia błąd. Odwraca głowę. Potyka się. Już po
niej. To już koniec.
Obudziła
się trzy dni później, w szpitalu podłączona do wszystkich
możliwych kroplówek. Nie było przy niej nikogo. Była sama - jak
zawsze. W końcu kto by się przejmował głupią ćpunką. To jej
wina, ona zniszczyła życie sobie i swojej rodzinie. A miała zostać
lekarką, tak chciała mama...
Lekarze
powiedzieli, że niedługo wyjdzie, że wszystko jest w porządku, że
to się zdarza. Że ma się nie załamywać, nie poddawać. To minie.
Ale
co?
Później
się dowiedziała. Powiedzieli jej wszystko. Było jej obojętne to
co jej zrobili. Tak bardzo opanowana? Nie, to nie to. To depresja.
Ładowali w nią masę leków. Nie wiedzieli, że ona już dawno jest
uodporniona na takie małe dawki? Jeszcze do niedawna brała
wszystko, co wpadło jej w ręce. Chciała się uwolnić od tego
wszystkiego. Chciała umrzeć. A jak się potem okazało, wciągnęła
w to kolejną osobę - swoją córkę. Annie, swojego aniołka. Mówi
się, że dzieci z takich przypadków są niechciane. Ale tu było
inaczej. Annie była wyczekiwana. A później rozpieszczana. Irene
mogła nie zjeść, ale nie mogła pozwolić, żeby jej małej
córeczce czegokolwiek zabrakło. Wiedziała, że dla dziecka musi
przestać. To był dodatkowy kop. A jednak teraz znów się coś
zmieniło. Odkąd Annie zniknęła, pomimo że wszystko skończyło
się dobrze, Irene miała wrażenie, że sobie nie radzi, że to za
dużo. Zaczęło ją ciągnąć to czegoś mocniejszego niż alkohol
i papierosy. Chciała znów udać się do swoich "przyjaciół"
z przeszłości. Ale wiedziała, że nie może, dlatego przyszła tu
i rozmawia z tymi ludźmi. Nie chce do tego wracać. Nigdy.
~*~
-
Coś na to poradzimy, coś wymyślimy – powiedziała terapeutka,
ale Irene już sama wiedziała co musi zrobić. Musi wziać się za
siebie i nie poddawać. Dla córki. Dla tego promyczka oświetlającego
jej marne życie. I da radę. Choćby było cholernie ciężko, nie
podda się.
Etykiety:
Annie,
cierpnienie,
Dzieci,
Fan,
Fan fiction,
Invincible,
Jackson,
King of pop,
Michael,
Muzyka,
Opowiadanie,
Pop,
Pożegnanie,
Uciekinierka,
Zawstydzenie
sobota, 22 marca 2014
Powrót do życia. Powolny, ale jednak.
Powoli wracam do życia. Irene chodzi na terapię i poznacie jej przeszłość. W końcu wypadałoby prawda? Walczę z problemem spotkania (poza klubem oczywiście, bo to pierwsze już było!) Irene i Michaela ze sobą. Muszę poradzić się małej Annie, myślę że ona już znajdzie sposób jak poznać mamusię z "tatusiem".
sobota, 15 marca 2014
Wygadanie się. Nie związane z tematyką bloga...
Hej. Piszę te słowa trzy tygodnie
wcześniej niż zostaną zamieszczone. Prawdopodobnie zmienią się
jeszcze trzysta razy. Może nie. Post ten jest nie związany z
tematyką, która Was najbardziej interesuje, dlatego nie zdziwię
się jeśli go ominiecie, jednak ja potrzebuję tego bloga, zwłaszcza
teraz. Nawet jeśli nikt tego nie przeczyta... Nawet chyba będzie
lepiej...
Jest 15 marzec. Nienawidzę tego dnia z
całego serca. Od 6 lat nienawidzę marca. Podejrzewam, że gdyby nie
ten marzec, śmierć Michaela nie bolałaby mnie tak bardzo rok
później... Nienawidzę tego uczucia. Czuję, że muszę coś
napisać, a nie wiem co i jak. W ogóle siedzę i ryczę. A to
dopiero ma być za trzy tygodnie. Wiecie, że 6 lat temu też była
sobota? Wieczorem leciała „Niania”, a po niej miała być
komedia „Sposób na teściową”, którą chciałam obejrzeć,
jednak widziałam go dopiero rok później. 6 lat temu była
słoneczna pogoda, było na tyle ciepło, że wystarczyła w miarę
cienka kurtka wiosenna, ale wieczorem i tak był lekki mrozik.
Szczerze powiedziawszy nie pamiętam jaka była pogoda dzień
wcześniej, ani dzień później. Ale mam wrażenie, że były burze,
klęski żywiołowe i ogólnie świat przestał istnieć. Dla mnie,
na bardzo długo... Tak kręce się teraz wokół tematu, który
najbardziej mi ciąży, ale naprawdę nie potrafię pisać o tym o
czym chcę, mimo że minęło te 6 lat. Pamiętam, że wtedy miałam
i tak dziwny okres, bo przechodziłam nie tyle przez bunt nastoletni
co przez wyimaginowane problemy piętnastolatki. Właściwie to za 12
dni już szestnastolatki. Wydawało mi się wtedy, że świat jest
okropny, mam depresję jakiej nie widział świat i ogólnie życie
jest tak bardzo niesprawiedliwe. Myliłam się.
Oh, jak bardzo się myliłam.
I właśnie 15 marca, w sobotę
dowiedziałam się, że świat się skończył.
Wiecie, wychowywali mnie dziadkowie.
Nie dlatego, że rodzice mnie porzucili, nie żyją czy ktoś mnie im
odebrał. Moi rodzice są wspaniali, żyją i mają się świetnie.
Po prostu tak wyszło. Tak było wygodniej. No, po prostu. Na
weekendy normalne dzieciaki jeździły do dziadków, ja – do
rodziców. Wtedy też byłam u rodziców. Czekałyśmy z siostrą na
koleny odcinek niani Frani. Podczas przerwy zadzwoniłam do jednej z
najważniejszych osób na świecie, przynajmniej dla mnie. Babcia też
chciała obejrzeć tą durną komedię, która miała być po
serialu. Miałam jej przypomnieć żeby włączyła. Obudziłam ją.
Powiedziała, że dobrze, bo nie zaśpi. Ale jakby co to mam ściągnąć
ten film, jak zaśnie to obejrzymy razem w poniedziałek. Nigdy mi
się do końca nie pobrał. Kurcze. Miałyście kiedyś takie
uczucie, że musicie coś komuś powiedzieć teraz, natychmiast?
Takie nie wiadomo skąd. Ale musi być wypowiedziane już, tak jakby
zaraz miał się skończyć świat? Ja po rozłączeniu się miałam
takie dziwne wrażenie. Nigdy nie miałam z tym takiego problemu.
Zawsze na koniec rozmowy padało „ Do zobaczenia” i tyle. Teraz
padło podobnie, „do jutra”. Jutro miałam wracać. Ale ja miałam
wrażenie, że muszę Jej powiedzieć, że Ją kocham. Nie
zadzwoniłam, nie chciałam Jej męczyć. Nie powiedziałam Jej tego.
Nienawidzę marca. Tak bardzo tego miesiąca nienawidzę...
Powiedziała „do jutra”. Nie
dotrzymała słowa. Pierwszy raz.
Nienawidzę siebie, bo nie powiedziałam
Jej tego. Ani wtedy przez telefon. Ani parę godzin później jak
żegnałam się z Nią. Ani trzy dni później gdy widziałam Ją
ostatni raz zanim kilku facetów zamknęło drewnianą skrzynię z
Nią w środku. Nie wiem dlaczego. Za każdym razem chciałam to
zrobić i za każdym razem było „coś”.
Jeśli wcześniej myślałam, że mam
depresję, to teraz wiem, że był to tylko mój wymysł, chęć
zwrócenia na siebie uwagi. Prawdziwa depresja trwała prawie dwa
lata po tym zdarzeniu. Nie potrafię opisać tego, co się wtedy
działo. Wiem, że nie życzę takiego stanu nikomu. Co roku jak
zbliża się jesień, boję się, że znów wpadnę w taki stan...
walczę z całych sił, żeby do tego nie doszło, tak samo jak
walczyłam, żeby z tego wyjść. Wtedy zaczęłam pisać. To mi
pomogło. Do tej pory mam swój internetowy pamiętnik z tamtego
okresu, ale nie potrafię do tego wracać. Ta notka jest pierwszą od
4 lat na ten temat. Myślałam, że będzie mi łatwiej, ale nie
jest. Wiem, że każdego z nas to czeka, ale napawdę nie życzę
nikomu utraty bliskiej osoby.
Czy na chwilę obecną mam jakieś
marzenie? Mam.
To samo, niezmiennie od wielu lat, o
którym Babci też mówiłam, jeszcze przed tym wszystkim.
Chcę żyć jeden dzień krócej od
wszystkich, których kocham, żeby być z nimi jak najdłużej, ale
żeby ich nie stracić. Wiem, że to nie możliwe, zwłaszcza, że
tych osób jest sporo. I to mnie właśnie najbardziej przeraża, że
stracę kogoś bliskiego. To nie ciemności boję się najbardziej...
nie pająków. Boję się śmierci. Śmierci bliskich mi osób...
Pisałam to trzy tygodnie temu. Na
początku napisałam, że do 15 marca pewnie to kilka razy zmienię.
Teraz wiem, że nie dam rady. Musiałabym to przeczytać, a nie
jestem w stanie. Samo napisanie tego kosztowało mnie bardzo wiele.
Myślałam, że poczuję się lepiej, ale chyba nie potrafię. Nie
wiem jeszce czy to dodam. Czy będę Was tym zamęczać. W końcu to
tylko moje durne przemyślenia, nie związane z blogiem...
Jeśli to dodam, to chciałabym Wam
jeszcze napisać, że życzę Wam, żebyście nigdy przez nic
podobnego nie musiały przechodzić... To chyba tyle. Przepraszam.
Edit.
Jestem Wioletta Kornelia Irena
Irena, po najważniejszej osobie. Po mojej największej idolce. Po mojej Irence.
Edit.
Jestem Wioletta Kornelia Irena
Irena, po najważniejszej osobie. Po mojej największej idolce. Po mojej Irence.
Subskrybuj:
Posty (Atom)